Na Pacyfiku cz. 1 – w poszukiwaniu kanadyjskich lwów

Na Pacyfiku cz. 1 – w poszukiwaniu kanadyjskich lwów

Błękitnoszare szczyty gór wyrastały nad samym morzem. Przynajmniej tak mi się wydawało, gdyż znajdowałem się w odległości 20 kilometrów od wybrzeża USA. Przede mną wznosiły się góry Parku Narodowego Olympic, rozciągającego się na północnozachodnim krańcu Stanów Zjednoczonych. Za mną, w dużo bliższej odległości południowy brzeg Vancouver Island. Otoczeni byliśmy przez jedne z najbogatszych przyrodniczo wód na świecie. Fale rytmicznie uderzały w naszą czteroosobową motorówkę.

Wyróżnialiśmy się na tle innych łódek wypływających na ocean. Te, które mijaliśmy były albo małymi kutrami rybackimi, albo żółtymi pontonami firm turystycznych oferujących oglądanie wielorybów. Czteroosobowa załoga naszej motorówki nie miała ani jednej wędki, za to 4 pary lornetek. Przeczesywaliśmy stada mew, które atakowały ławice ryb. Wśród nich dostrzegliśmy małego czarnego ptaka. Wyminął mewy i ukazał nam swój wielki, pomarańczowy dziób. Rozpędzony minął naszą łódź, nie pozwalając dostrzec szczegółów upierzenia.

Silnik motorówki zawył i wszystkich wcisnęło w plastikowe krzesełka równie niewygodne jak w kajaku. Popędziliśmy za maskonurem. Avery, jeden z ornitologów, stał jako jedyny i z lornetką w gotowości śledził ptaka.

– Usiadł na wodzie! 500 metrów od nas!

Ostro skręciliśmy i zbliżaliśmy się do ptaka, rozganiając przy okazji stada mew kalifornijskich. Mewy tworzyły grupy – młodociane ptaki trzymały się bardziej doświadczonych rodziców, z pięknym dojrzałym ubarwieniem i czarnymi końcami skrzydeł. Wśród mew znajdowały się również mniejsze, niezgrabne czarnuszki – nurzyki. Podrywały się niezgrabnie do lotu, a następnie przeleciawszy kilkadziesiąt metrów od łodzi wpadały z łoskotem w fale.

Dopłynęliśmy do naszego celu – maskonura złotoczubego. Jego głowę zdobiła złota grzywa, która sprawiała wrażenie jakby była pilnie układaną przez niego fryzurą. Biała maska wokół oka i jaskrawo pomarańczowy dziób – wszystko razem sprawiało wrażenie niezwykłej elegancji i stylu modnego Nowojorczyka udającego się do jednego z teatrów na Broadwayu. Unosząc się na falach popatrzył na nas, następnie obrócił się na chwilę bokiem do naszych obiektywów, a następnie zerwał się do lotu. I tyle żeśmy go widzieli.

Maskunur złotoczuby

Popłynęliśmy dalej a wokół nas znowu pojawiły się mewy. Przelatywały nad nami, przeganiały się i walczyły o jak najlepsze miejsce wokół naszej łodzi – wzięły nas za wędkarzy i liczyły na resztki ryb. Są to jedne z najbardziej obfitujących w życie wody na świecie. Za ogromnymi masami planktonu podążają sardynki i inne mniejsze ryby. Ich ławice mienią się na wszystkie odcienie srebra i niczym zgrane zespoły taneczne poruszają się idealnie równo. W ławice wbijają się łososie pacyficzne, w zsynchronizowane stada wkrada się chaos spowodowany rozpaczliwą chęcią przeżycia. Do tańca śmierci dołączają kolejne zwierzęta – foki, które rozszarpują większe ryby. Jednak nawet 150 kilowe ssaki nie mogą czuć się bezpiecznie, w wodach wokół Vancouver Island pływają olbrzymi myśliwi, których niebawem miałem okazje obserwować.

Z zadumy wyrwał mnie przeciągły ryk. Dźwięk dobiegł sprzed dzioba, a chwilę później zza prawej burty. Blair, drugi z przyrodników, wskazał przed siebie. Z wody wynurzył się wielki, brązowy łeb, a po chwili cielsko. Potężna paszcza rozwarła się i moje ciało ponownie przeszył niski, wibrujący dźwięk. Zwierzę podrzuciło ciało do góry i zanurkowało. Ostatnią rzeczą, która się zanurzyła była płetwa, wydawało mi się, że stwór nas pozdrawia.

-Co to? – spytałem przyrodnika urzeczony widokiem.

– Lwy morskie. Jeden z trzech gatunków, które tutaj występują, Steller’s sea Lion. – powiedział Blair nonszalanckim tonem i założył okulary przeciwsłoneczne.

Olbrzymi drapieżnik wygląda niepozornie w wodzie

Blair nie wyglądał jak ornitolog. Przypominał faceta, którego interesują raczej drogie samochody i porządny koniak. Opalony, z dokładnie przystrzyżoną bródką, drogim zegarkiem i okularami przeciwsłonecznymi a la James Bond. A jednak największe emocje budziła w nim przyroda. Nie zapomnę błysku zachwytu w oczach na widok maskonura i miny pełnej zazdrości, kiedy dowiedział się, że Avery zaobrączkował sóweczkę dwuplamistą.

W wodach wokół Vancouver Island znajdują się trzy gatunki lwów morskich. Później, kiedy czytałem w Internecie o lwach morskich dowiedziałem się, że polska nazwa ssaka to uchatka grzywiasta. Jest to potężnej wielkości ssak, ponad trzykrotnie większy od foki pospolitej, którymi urozmaica sobie rybną dietę. Dwa kilometry od brzegu wyspy Vancouver, na skałach na środku morza, znajduje się kolonia uchatek grzywiastych i kalifornijskich.

Obserwowałem kolonię przez lornetkę i zatrzymałem się na lwie, który jako jedyny nie leżał. Podtrzymywał setki kilogramów swojego ciała na drobnych przednich płetwach i spoglądał spod przymrużonych powiek na naszą łódź. Podziwiałem idealny wytwór ewolucji, podwodną maszynę do zabijania, która paradoksalnie na lądzie wydaje się być całkowicie bezbronna.

Uchatki grzywiaste odpoczywające na skałach.

Wyraźnie mniejszy lew leżący obok miał ciemniejsze ubarwienie. W pewnym momencie przesunął się o centymetr za blisko potężnego sąsiada i zaowocowało to wyjątkowym starciem – na głosy. Zaskoczyła mnie gwałtowność z jaką wielki ospały stwór odrzucił głowę w stronę rywala, otworzył paszczę i zaryczał wściekle. Napastnik odpowiedział podobnym dźwiękiem, ale mniej donośnym. Wydawało mi się, że walka dopiero się zacznie jednak wystarczył ten jeden ryk, żeby sąsiad spuścił głowę i wycofał się na swoje miejsce.

Poczułem, że jest to chwila, którą zapamiętam do końca życia i będę wspominał, kiedy za pięćdziesiąt lat zawinę się wieczorem w ciepły koc i usiądę w bujanym fotelu. Miałem okazję obserwować niezwykłe zwierzęta, a o tym fascynującym ekosystemie opowiadali mi ludzie, którzy kanadyjskiej przyrodzie poświęcili całe życie. Byłem bowiem w małej, czteroosobowej łajbie a trzej moi kompani, Avery, Blair i Susan, byli ornitologami (po kanadyjsku birdwatcherami). Razem z nimi mogłem pracować w stacji badawczej, gdzie codziennie o świcie obrączkowaliśmy ptaki. Zabrali mnie ze sobą na Pacyfik. Mogłem choć przez chwilę być częścią tego zespołu i zachwycić się pięknem tej przyrody.

Przeczytaj również o drugiej wyprawie na Pacyfik, podczas której obserwowaliśmy prawdziwe cuda przyrody!



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.