Z dziennika obrączkarza – wyspa Vancouver

Z dziennika obrączkarza – wyspa Vancouver

Wolontariat przyrodniczy to dla mnie niezwykły sposób podróżowania. Poprzez pomoc w ochronie przyrody poznaję ludzi pełnych pasji i obcą kulturę. Kiedy dostałem możliwość pomocy w stacji obrączkarskiej na wyspie Vancouver nie wahałem się więc ani chwili i zarezerwowałem lot na zachodnie wybrzeże Kanady.

Wyspa Vancouver okazała się przyrodniczym rajem. Otoczona przez wody tętniące życiem, w których żyją największe łososie na świecie i z których wynurzają się płetwy grzbietowe orek. Porośnięta jest gęstym lasem, w którym żyją czarne niedźwiedzie i pumy. W cieniu daglezji zielonych, jednych z największych drzew na świecie działa stacja obrączkarska skupiająca ludzi zakręconych na punkcie ptaków – kilku zawodowych obrączkarzy i dużą grupę wolontariuszy.

Wyspa Vancouver, 26 sierpnia 5:20

Z ciemności wyłania się postać mężczyzny. Oślepia mnie światło latarki. Po chwili z mroku wychodzi pięćdziesięciolatek o szczerym i szerokim uśmiechu.

— Hi! I’m Rick. How is it going? Cześć! Jestem Rick. Co słychać?

—Jestem nowym wolontariuszem

— Ann coś mi wspominała. Otworzysz skrzynię? — Podał mi klucze nie czekając na odpowiedź — Tam są rzeczy, które każda baza obrączkarska musi mieć.

Zacząłem wykładać na stół skrzynkę z narzędziami do obrączkowania, spreje z alkoholem do dezynfekcji, książki do oznaczania ptaków (nie tylko gatunków, ale także płci i wieku każdego ptaka). Po chwili zjawił się Blair, brodaty trzydziestolatek o rumianej twarzy. Mężczyzna, z większym dystansem się ze mną przywitał i bez słowa zaczął pomagać mi w przygotowywaniu stanowiska do pracy. Oboje z Rickiem byli zawodowymi obrączkarzami.

Wreszcie zebrali się wszyscy pracujący w stacji obrączkarskiej na dziś. Oprócz obrączkarzy, Ricka i Blaira, stawiły się dwie wolontariuszki – Jannaica i Cathy.

— OK, czas rozwinąć sieci — zarządził Blair.

— Chodź ze mną. Zaraz będzie piękny wschód słońca — zagaił mnie Rick

Podzieliliśmy się na trzy zespoły. Sieci były rozmieszczone w trzech miejscach – kilka wokół stacji badawczej, dwie na wzgórzu nieopodal i pięć kawałek dalej wśród zakrzaczeń (w naszym slangu było to po prostu „far away”). Każdy z nas dostał krótkofalówkę, którymi porozumiewaliśmy się podczas działań w terenie.

Podążyłem za Rickiem, który zaczął opowiadać, jak będzie wyglądała nasza praca.

— Siatki otwieramy zaraz przed świtem, a następnie robimy obchód co pół godziny i wyplątujemy ptaki z sieci. Sieci muszą być otwarte przez co najmniej sześć godzin. A to oznacza 12 obchodów na dzień. Poćwiczysz kondycje — uśmiechnął się do mnie — Teraz ciszej, bo zawsze coś ciekawego się tu trafi o poranku.

Przeszliśmy ścieżkami wydeptanymi w krzakach i zaczęliśmy otwierać pierwszą sieć. Wtem w szarości świtu rozległ się niezwykle dziwny głos. Zawodzące jakby sztuczne odgłosy składające się na niecodzienną piosenkę (tutaj możecie posłuchać głosu).

— Przepióry kalifornijskie. Są tutaj codziennie. — zaczął Rick — To takie małe kuraki, wyglądają naprawdę niezwykle. Na głowie mają antenkę z piór. Ale dojrzeć te małe hałaśliwe rozrabiaki bardzo trudno. — wykrzywił twarz w swoim firmowym uśmiechem.

W pewnym momencie zza krzaków rozbłysło słońce. Krawędź różowego okręgu. To był ten moment, dla którego warto wstać o piątej nad ranem. Nad kanadyjskim wybrzeżem nastał dzień.

Stacja obrączkarska
Stacja obrączkarska na Wyspie Vancouver.

Wyspa Vancouver, 27 sierpnia 7:10

Dzisiejszy dzień był ciężki. Byliśmy zaledwie we trójkę – zawodowym obrączkarzem był Avery, zaś wolontariuszem, obok mnie, Ann. Była ona korpulentną starszą panią, która działała od wielu lat w organizacji. Właśnie nadszedł czas na kolejny obchód – sprawdzenie, czy w siatkach złapały się ptaki. Dołączyłem do Avery’ego. Podeszliśmy do siatki rozpostartej między drzewami. W stacji nazywaliśmy ją „liściasta siatka”, bo jak mi wytłumaczono częściej łapały się w nią liście, niż ptaki. Już z daleka dostrzegliśmy, że tym razem w siatce szarpały się dwa małe warblers (tu: określenie ptaków śpiewających z rodziny lasówek). Należały do dwóch różnych gatunków – lasówka zielonkawa i czarnolica. Avery zaczął wyjmować ptaki z siatki równocześnie tłumacząc mi technikę.

— Zaczynasz od wyciągnięcia skrzydeł, następnie głowa i na końcu nogi — mówił jednocześnie zgrabnie wyplatając ptaka z siatki. — A i najważniejsze – głowa musi być cały czas między palcami. Jak zbyt lekko będziesz ją trzymać to ptak Ci ucieknie. Podaj mi woreczek.

Po wyciągnięciu ptaków z siatki kładliśmy je w woreczki z tkaniny i nieśliśmy do stacji, gdzie je następnie obrączkowaliśmy. Avery spokojnie zaczął wyplątywać kolejnego ptaka, ale w tym momencie zatrzeszczała jego krótkofalówka.

— Avery, mam pygmy w siatce numer 3! — rozległ się rozemocjonowany głos Ann.

— Wow! Okej, będę za sekundę — odpowiedział Avery wyraźnie przejęty.

Wyplątał szybko lasówkę zielonkawą, podał mi woreczek z ptakiem i pognaliśmy razem do stacji badawczej. Siatka numer 3 była tuż obok naszej centrali.

— Avery, co to jest pygmy? — spytałem ledwo mogąc dogonić obrączkarza, który niemal biegł.

— To taka mała sowa. Niezwykle rzadko ją łapiemy. To będzie zaledwie moja druga zaobrączkowana w życiu! Odniesiesz warblery do stacji? Ja od razu pobiegnę do Ann, zanim pygmy ucieknie! — Nie czekając na odpowiedź zniknął za krzakiem jeżyny.

Odłożyłem woreczki z lasówkami na haczyku i czekałem z niecierpliwością na Avery’ego i Ann. Później tego dnia poszukałem polskiej nazwy pygmy i okazało się, że jest to sóweczka dwuplamista. To mała sowa mająca niecałe pół metra rozpiętości skrzydeł. Cechuje się tym, że jest aktywna również w dzień i z gałęzi drzew wypatruje swojej zdobyczy.

Avery przyszedł z woreczkiem, w którym miotała się sowa. Ann gadała w kółko niezwykle przejęta.

— Ale masz szczęście. To dopiero drugi raz, kiedy Avery złapał ją w siatkę! — Oczy jej błyszczały. Po chwili z powrotem rozpoczęła monolog. — Jeszcze nigdy jej nie trzymałam w ręce. Och, ależ reszta będzie zazdrosna, że to my ją złapaliśmy!

Avery wyjątkowo profesjonalnie rozpoczął obrączkować złapane ptaki. Rozpoczął od lasówek, co sprawiło, że Ann jeszcze szybciej zaczęła wypluwać słowa. Kiedy obie lasówki zostały oglądnięte, zmierzone i oznaczone, ornitolog wziął do ręki woreczek z sową. W tym momencie Ann umilkła. Avery ostrożnie włożył rękę do woreczka z drapieżnikiem. W powietrzu czuć było napięcie i jedynie hałaśliwe rybaczki popielate terkotały nad naszymi głowami.

Avery wyciągnął rękę z woreczka. Sóweczkę trzymał w obrączkarskim chwycie. Głowa znajdowała się między palcem wskazującym i środkowym, zaś reszta dłoni obejmowała ptaka. Umożliwia to łatwy dostęp do wszystkich części ciała zwierzęcia, zażegnuje szansę na jego ucieczkę, a przede wszystkim jest bezpieczne dla sowy. Z ptakami drapieżnymi trzeba obchodzić się nad wyraz ostrożnie. Poprawny chwyt jest niezwykle ważny bowiem szpony wbijające się w ciało, nawet u małej sóweczki mogą mocno zranić.

Wielkie oczy ptaka obserwowały otoczenie. Nie zdarzało się mu być ofiarą i zostać schwytanym. Dotychczas to zawsze sowa była górą, kiedy bezgłośnie spadała na swoje ofiary. Teraz bez walki pozwalała się oglądać Avery’emu ze wszystkich stron. Skrzydło zostało zmierzone, ilość tłuszczu oceniona. Wreszcie ornitolog założył specjalnymi szczypczykami obrączkę.

— Jesteś wolna. Może jeszcze obfotografujesz nas, Nicholas? Bo to faktycznie obrączkarska rzadkość!

Sóweczka prawdopodobnie jedyny raz w swoim życiu stanęła oko w oko z obiektywem.

Wyspa Vancouver, 29 sierpnia 15:30

Siedzieliśmy z Avery’em w przyczepie kempingowej. Dla niego był to dom na ponad trzy miesiące, moim był namiot rozbity na trawniku przed przyczepą. Skromność tego chłopaka mnie ujmowała. Mieszkał w wyjątkowo ciasnej klitce z minimalną ilością nowoczesnej technologii. Jedliśmy lunch po 7-godzinnej pracy.

— Avery, co będziesz robić jak skończy się sezon obrączkowania? — spytałem rudowłosego przyrodnika.

— W tym roku będę w Pedder (nasza stacja badawcza) do listopada. Tak więc jeszcze sporo czasu przesiedzę w mojej przyczepie — uśmiechnął się do mnie.

— A potem?

— Późna jesień i zima to będzie okres nieco nudniejszej pracy. Zajmuje się wtedy rozpoznawaniem gatunków po głosach z nagrań. Sześciogodzinne słuchanie nagrań, codziennie przez parę tygodni.

— I to nie jest dla ciebie nudne?

— Przez pierwsze trzy godziny dnia jest nie najgorzej, a potem faktycznie zdarza mi się odpłynąć — roześmiał się serdecznie — ale to nie jedyna rzecz. W lutym wyjeżdżam do Kolumbii jako przewodnik. A to już jest absolutnie niesamowite.

Nie miałem wątpliwości, że jest w swoim żywiole, patrząc na jego błysk w oku, kiedy opowiadał mi o swojej pracy. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Człowiek, którego całe życie kręci się wokół ptaków. Praca, podróże. Dziewczyna, która również obrączkuje ptaki.

Wolontariusze ważą obrączkowanego ptaka
Avery (po prawej stronie) wpisuje wraz z wolontariuszem wagę złapanego ptaka.

Wyspa Vancouver, 30 sierpnia 8:00

Rick był równie serdeczny jak Avery. Od początku istnienia organizacji pracował tam jako wolontariusz.

— Będzie już prawie 20 lat — odpowiedział na moje pytanie o staż w stacji.

Zebraliśmy się wokół stolika, gdzie obrączkowaliśmy ptaki. Rick wziął do ręki woreczek z ptakiem. Odwiązał go i delikatnie włożył rękę do środka.

— Zawsze jest niezwykłą niespodzianką, co będzie w środku — uśmiechnął się najszerzej jak się tylko da. – Po tylu latach to nadal mnie ekscytuje.

Wyjął z woreczka malutkiego ptaka – koliberka żarogłowego. Dłoń praktycznie całkowicie zakrywała drobniutkie ciało.

— No proszę! Kolibry zawsze budzą we mnie pozytywne emocje — powiedział Rick — chociaż to najtrudniejsza grupa do obrączkowania ptaków. Trzeba przejść specjalne przeszkolenie. Właśnie przez te ich drobniutkie nóżki.

Ptaki w ludzkiej ręce wcale się nie bronią. Są zupełnie nieruchome w ręku ornitologów. A jednak pod tym nieruchomym ciałkiem pracuje serce, które bije 600 razy na minutę, zaś w takim stresie jak podczas obrączkowania może pracować dużo szybciej. Charakterystyczną cechą kolibrów jest piękne, jaskrawe ubarwienie. Ten osobnik miał jedynie różowe plamki pod dziobem.

— Tegoroczny samczyk — ocenił Rick okiem eksperta. — Gdyby to był dorosły samiec, to całą głowę miałby błyszczącą różowym kolorem. No, ale nie będziemy go dalej stresować. Chcesz wypuścić maluszka? — spytał mnie.

Oczywiście potrzymanie choć przez chwilę koliberka było dla mnie niezwykłym doświadczeniem.

— Położę go na plecach na Twojej dłoni. Zobaczysz, że będzie leżał nieruchomo dopóki go nie odwrócisz na brzuch.
Ułożył ptaka. Poczułem ciepło małego ciałka i miękkość kolorowych piórek. Powoli odwróciłem palcem kolibra na brzuch. Ptaszek otrząsnął się i wystartował. Jego skrzydła uderzające kilkadziesiąt razy na sekundę momentalnie zamazały się w nieustannym, szaleńczym ruchu. Ptak po chwili wyglądał już jak pszczoła, następnie jak pyłek kwiatu, a po chwili z podmuchem wiatru zniknął nam z oczu.

***

Wyspa Vancouver. Z kanadyjskimi ornitologami pracowałem przez kilkanaście dni. Są to jedni z najserdeczniejszych ludzi jakich spotkałem podczas moich podróży. Nauczyli mnie nie tylko technik obrączkarskich, ale też patrzenia z zapałem na przyrodę I ptaki. Z zachwytem, który nigdy się nie kończy mimo wyciągania z siatek co roku wciąż tych samych gatunków ptaków.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.